
Rajdy dla frajdy i frajdowe zakończenie sezonu.
Rajdy dla frajdy
Frajdowe zakończenie sezonu. No co to była za impreza. Już pędzę z relacją. Tylko od czego tu zacząć? Jeszcze mam wszystko na świeżo. Przyznaje dawno tak dobrze nie bawiłem się na rowerze i to w kolarstwie szosowym, a przecież zawsze bawię się świetnie. Wiadomo jest rower jest zabawa.
Tak dla uściślenia
Zaczynamy. Nie jestem kolarzem i nie pretenduje do tego. Z resztą, kogo można określić kolarzem? Uzależniłbym to od tego, kogo się określa i kto określa. Dla mnie osobiście kolarzem można nazwać uczestnika zawodów kolarskich. Część z Was pewnie się ze mną nie zgodzi. Szanuje to. Przecież każdy może wystartować w zawodach kolarskich amatorów, ale czy to czyni go kolarzem? Osobiście uważam że TAK. Jeszcze kiedyś podzielę się z Wami moja opinia o tym, tym czasem wracajmy do frajdoweg zakończenia sezonu.
Rajdy dla Frajdy, z tego co rozumiem to grupa ludzi która organizuje Grand Prix Amatorów. Cykliczne imprezy kolarskie w całej Polsce. Wiecej informacji o ich działalności znajdziecie na ich stronie do której odsyłam http://rajdydlafrajdy.pl/.
Ustalenia a życie
Nie jestem kolarzem 🙂 wiec nie startowałem w żadnej z imprez kolarskich. Jednak w ostatnią sobotę, odbyło się w Nałęczowie spotkanie zamykające tegoroczną edycję rajdów, czyli Frajdowne Zakończenie Sezonu 2018. Więc jak się pewnie już domyślacie nastąpiła pewna zmiana i się tam wybrałem. Dlaczego? Przekonał mnie opis ze strony organizatora: „Tym razem spotkamy się na dobrej drodze do roztrenowania, więc tempo planujemy nieprzesadnie szybkie – w granicach 25-30 km/h (w grupie każdy powinien spokojnie się utrzymać, a w razie czego zwolnimy czy zaczekamy). Będzie zatem okazja uważniej przyglądnąć się okolicy tonącej w palecie jesiennych barw, a kto uzna że jeszcze nie czas wystudzić sportowe zapędy – zawsze będzie mógł popędzić do przodu i pozgarniać liście. ” Nie chciałem jechać na tradycyjną gonkę, nie czuje się wystarczająco mocny na to. Nie przesadne tempo, możliwość poznania nowych ludzi, impreza ta zapowiadała się dla mnie świetnie.
10 rano zbiórka w Nałęczowie, bylem dwie minuty przed czasem. Na miejscu sporo ludzi. Myślę że, było nas 70-80 osób. Organizator opowiada jaki jest plan naszej zabawy, gdzie jedziemy i jak przebiega trasa. Ustalamy zmiany na trasie, czy i gdzie się zatrzymujemy, gdzie jest premia górska. Na koniec odprawy jeszcze klika słów o nagrodach. W międzyczasie spotykam Rafała i Przemka z którymi miałem przyjemność jechać w Ultramaratonie. Pisałem o tym tutaj Ultramaraton Piękny Wschód i jeszcze tu Odczucia po Ultramaratonie . Pogoda jest piękna, trochę grzało w słońcu gdy byliśmy w bezruchu. Odprawa jednak jest ważna, dowiadujemy się gdzie na drodze rozsypany jest żwir, gdzie trzeba szczególnie uważać. W pewnej chwili podczas odprawy upada jeden rower. Śmiechem stwierdzamy że, pierwsza kraksa za nami i limit już wyczerpany. Przed startem Rowerowy Lublin rozdawał batoniki energetyczne, nie można o tym zapomnieć, pychoa, te z musli moje ulubione.
No to bomba
Ruszajmy w końcu… Stało się jedziemy. Nie wiem dlaczego, ale zawsze się ekscytuje w takich momentach. Wyjeżdżamy z Nałęczowa, grupa bardzo szybko się rozrywa. Widać że, część chłopaków przyjechała tutaj trochę się pościgać. Przecież każda okazja do ścigania jest dobra. Tempo miało być 25-30 km/h a było 35-40 km/h. Jadę w grupie z Rafałem i Przemkiem. Tempo nie słabnie. Koledzy z przodu szarpią, aby mocniej porozrywać grupę, a może po prostu jechali swoim rekreacyjnym tempem. Ci z tyłu krzyczą: „mielimy podziwiać widoki, piękną jesień” Ci z przodu chyba jednak tego nie słyszą lub nie chcą słyszeć :). Ktoś rzuca z tyłu: „zobaczcie jakie piękne drzewo po prawej”. Lokomotywa naszej grupy jednak nie zwalnia i nabiera prędkości. Nie wiem czemu mam wrażenie, że to właśnie Przemek narzuca wysokie tempo naszej „wycieczki”. Przez chwile jedziemy nawet w zegarku, ale krótko.
Niestety nie byłam przygotowany mentalnie na takie tempo na trasie 120 km. Do 30 może 35 km trzymaliśmy się czołówki. W pewny momencie z Rafałem się zagadaliśmy i zostaliśmy we dwóch za grupą prowadzącą. To raczej moja wina, gdyż przeważnie jeżdżę sam i jak mogę z kimś pogadać podczas jazdy to tak właśnie robię. Jednak przy prędkości prawie 40km/h ciężko jest rozmawiać, przynajmniej mi 🙂 . Rafał rzuca hasło żeby spawać do czołówki, jednak prawdopodobnie po chwili by Nas urwali. Więc stanowczo protestuje. Będziemy zbierać tych co odpadną z czołówki. Tak też było. Po chwili jechaliśmy w trzech, kilka minut później w pięciu.
Kolarskie selfie
Dojeżdżamy do ronda w Kamieniu, a tam zaskakujący widok, stojącej i rozradowanej grupy uciekinierów. Czekają na Nas i na tych co za nami. Przemknęło mi przez myśl, że jednak mogliśmy spawać do nich. Zatrzymujemy się i czekamy na resztę ekipy. Po jakimś czasie dojeżdżają kolejni, postanawiamy wtedy podjechać na most na Wiśle. Wiadomo selfie musi być. Organizator przekazuje kolejne ustalenia. Po chwili ruszamy dalej, w sumie w końcu, nie lubię stać w miejscu, gdy wychodzę pojeździć.
Jedziemy dalej z przodu, chwilowo z Przemkiem i Rafałem, czekamy aż dojdzie nas kilku kolaży. Po chwili jest nas kilkunastu wtedy zaczyna się prawdziwa gonka. Tempo bardzo szarpane, jeśli przez chwile się zagadasz to zaczynasz odstawać i musisz spawać do reszty. Jechałem z Rafałem, wiec chwilowe pogaduchy często nam się zdarzały. Przez to musieliśmy robić sporo interwałów, aby dochodzić do czołówki. W powietrzu czuć że zbliżamy się do najdłuższego i najbardziej stromego podjazdu na trasie. Tam właśnie organizatorzy wyznaczyli premia górską, za która była nieznana nagroda. Niestety jadę bez licznika, GPS czy jakiegokolwiek pomiaru szybkości, trasy, czy położenia.
Nagle Przemek zaczyna uciekać, dosłownie na kilka set metrów przed wzniesieniem. Wiedział co robi i kiedy to zrobić, akurat w momencie gdy asfalt na drodze był gorszej jakości, widać że okolice Kazimierza Dolnego ma dobrze objeżdżone. Wszyscy trochę zwolnili przez dziury, a on poprostu zwiał. No i nikt już go nie dopadł. Na podjeździe wyprzedziłem kilku chłopaków, co napawa mnie dumą. Jednak czołówka znowu odjechała. Jadę z Rafałem w drugiej grupie. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się na skrzyżowaniu, gdyż takie były ustalenia na odprawie, tu czekamy na resztę.
Nawiewamy
Na gwałt potrzebujemy sklepu, bidony oczywiście suche, nie pamiętam już kiedy zaopatrzyłem się w odpowiedni zapas płynów na jazdę. Z dwoma kolegami jedziemy w jego poszukiwaniu. Lewiatan znaleziony. Zakupy zrobione bidony zatankowane. Dojeżdża do nas grupa którą przed chwila opuściliśmy. Zjeżdżają pod sklep, ktoś się nie wypiął z pedałów i gleba. Wtedy jednak razem z Rafałem nawiewamy żeby nie stać kolejnych 15 minut. Do końca trasy jedziemy we dwóch. W najmniejszym peletonie świata. Tak przejeżdżamy kilkadziesiat kilometrów, większość czasu jadąc ramie w ramię. Spokojnym tempem plotkując. Oczywiście pod wiatr. Średnia znacznie nam spadła, ale kto by na to patrzył. Nikt nas już nie dogania.
Na mecie spotykamy grupę która dojechała jako pierwsza, czekają na resztę uczestników, aby wybrać się na wspólny obiad. Jeszcze tylko wręczenie pamiątkowych medali i nagród dla zasłużonych. Na tym jednak minie już nie było, bo niestety czas na to nie pozwolił, ale na pewno było równie świetnie jak podczas rajdu. Fantastyczna impreza kolarska, była prawdziwa gonka, postoje i pogaduchy, świetna atmosfera.
Zgodnie z moim sumieniem polecam Rajdy dla Frajdy. Wiecie co? Na pewno w przyszłym roku wystartuje w którejś z ich imprez typowo kolarskich i jest szansa że nie będę ostatni. Tak mnie załatwili. Tylko wezmę jakiś licznik żebym wiedział co w ogóle się dzieje. Chociaż taka jazda bez elektroniki ma swój urok. Polecam.