
Odczucia po ULTRAMARATONIE (Piękny Wschód). To inny wymiar jazdy.
Tak przejechałem Ultramaraton i jestem troszkę z siebie dumny, mimo że to był taki maluśki Ultramaraton. Może i maluśki jednak Neil Armstrong powiedział „To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” więc czuje się jak „ludzkość” z tego cytatu, mam nadzieje że było to otwarcie i początek mojej historii z dłuższymi jazdami i Ultramaratonami. Pisałem o tym jak ten ultramaraton przebiegał ze strony organizacyjnej, teraz napisze Wam jak wyglądał od strony mojego siodełka, serducha i każdej części ciała która była w niego zaangażowana. Chociaż wcale tak do końca to nie wygląda, bo podobno ultra to się jeździ głową, a nie ciałem.
Oczywiście mogę napisać że przygotowania do tego startu rozpoczęły się dawno, dawno temu, bo od dawna jeżdżę na rowerze. Można powiedzieć że każdy przejechany do tej pory kilometr zbudował ten maleńki sukces. Na pewno tak było. Nie ważne nie nudzę, jak to było… gdy dostałem pierwszy rower i ble ble ble… i dzięki temu przejechałem te 267km.
Zapisałem się na star w „Pięknym Wschodzie” w marcu i już później była tylko radość, oczekiwanie, kręcenie kilometrów, dalej radość, oczekiwanie i jeszcze więcej kręcenia kilometrów. Zimę dobrze przepracowałem, jednak nie pod kątem ultramaratonu, wtedy jeszcze o starcie nie myślałem. Dużo zimą kręciłem na chomiku/trenażerze, więc i dużo seriali obejrzałem na Netflixie. Wydawało mi się że 267 km nie będzie wielkim problemem do zrobienia przynajmniej w limicie czasu szesnastu godzin, a jednak miało to być o 112 km więcej niż mój PB, a to sporo.
Do sedna Panie, ludzie to czytają i się niecierpliwią, co z tym maratonem.
Do startu Panie… zapisany, opłacony i pakiet startowy odebrany dzień przed startem. No tak, start był w niedzielę, a w sobotę po południu melduje się w Parczewie, po odbiór pakietu startowego. Biuro zawodów otwarte miedzy 15 a 19, jestem o 18, jest już sporo ludzi. Atmosfera jest świetnaaaaa, niestety nie mogę zostać długo, jak zwykle, wszystko na wariackich papierach. To już standard, że nie mam czasu być na imprezce zapoznawczej. Zamieniam kilka zdań z organizatorem Włodzimierzem Obrdą, świetny człowiek. Atmosfera była wzniosła, można było pogadać z innymi pasjonatami kolarstwa, o kolarstwie, rowerach, przygotowaniach, nikt nie marudzi, każdy jest uśmiechnięty, a w powietrzu unosi się powaga sytuacji, opleciona koncentracją poszczególny zawodników, czuć podniosłość chwili i zapach makaronu rzecz jasna który upychają do żołądków uczestnicy.
Niedziela. Startujemy, jest 9.30. Wyczytują nazwiska z mojej grupy, moje z błędem, normalne 🙂 Chwile wcześniej odnalazłem swoją drużynę: Michał, Rafał, Paweł, Przemek, Maciej i dołączył jeszcze Grzegorz, zbijamy piątki, ustalamy, że nic nie ustalamy. Stajemy na stracie, zegar odlicza, pozostała minuta, nie ma spięcia, żartujemy gdzie mamy skręcić po starcie, na prostopadłej do nas szosie, w lewo czy w prawo, gdzie tu jechać? Czy ma ktoś Garmina? Zegar skończył odliczanie zjazd z platformy i ruszyli, skręt w prawo i po chwili znowu w prawo, jedziemy. Trochę się denerwowałem przed startem i dzień wcześniej, noc nie przespana, ahh te emocje, kiedy w końcu będzie 9.30 i zacznę jechać. Teraz już jadę, czekałem na ten moment, jaram się. Gdy siedzę na siodełku, mój świat się cholernie zmienia, trybik w odpowiednim miejscu maszyny, widzę wszystko w innych barwach, lepszych, łapię dystans do świata, jestem cholernym ćpunem rowerowym, a dzisiaj wstrzyknę sobie ogromna dawkę, mojej pasji. Ahhh. Lubie to. Jedziemy, nogi kręcą, tempo wysokie o jakieś 3km/h wyższe niż mój komfort, straszny w mordę wind, trzymam się z tyłu, jest nas 7. Pierwsze 10 km jadę na 5 miejscu z przodu zmieniają się Maciek, Przemek, Rafał i Paweł, trzymam się za nimi blisko na kole. Tempo ciężkie do utrzymania, jednak nie odpadam. W głowie jednak liczę ile kilometrów utrzymam się w takim tempie z grupą.
Pierwsze kilometry wykorzystuje na naukę jazdy w grupie. To niestety mój pierwszy raz, obserwuje znaki jakie dają doświadczeni koledzy jadący z przodu, jest ich niewiele, ale jadąc z tylu, już wiem jak są ważne. Po chwili wiem kiedy wpadnę w dziurę, kiedy kawałek drogi będzie z wątpliwej jakości asfaltem lub droga przełamana, nawet kiedy będzie nas coś wyprzedzać. Mimo że jadę z tylu, wiem jak droga będzie wyglądać. Mistrzem w tym okazuje się być Maciek, człowiek który pokazuje drogę jadącym za nim, niczym lektor języka migowego. Gdyby dać mu podświetlany miecz przeniósł by mnie on do Star Warsów tymi swoimi ruchami kreślonymi w powietrzu, mimo że jedyne co widzę powinienem widzieć to jego opona. Gdyby dostał chorągiewki to na pewno wystartował by i z garażował Dreamlinera. Dzięki niemu udaje mi się wybierać najgładszy i najlepszy asfalt, a kolegom ocalić karbonowe koła. Minęło 11km jazdy, Przemek odpuszcza przód i ustala prace grupy na jazdę zegarem w którym każdy ma pracować na zespół. Chciał nie chciał, został kierownikiem wycieczki. Jest z nas najmocniejszy więc rządzi. Zegar zaczyna działać, ostatni jedzie lewą, a każdy następny ostatni siada na jego koło, gdy dojeżdża do przodu wyprzedza pierwszego i spływa do krawędzi drogi przed niego i tak w kółeczko, jak w zegarku. Działa pięknie, zegar niszczą tylko skrzyżowania z ustąp pierwszeństwa przejazdu i skręty 90 stopni, jednak tylko na chwile, bo Przemek szybko ustala zasadę działa naszego zegarka i składa go do kupy. Wiatr jest w twarz, mocny wiatr, cholera jest naprawdę mocny, walka jest nierówna, lecz tylko wtedy gdy nasz zegar przestaje działać, gdy działa jedziemy jak by za tarczą, jak w autobusie. Po 55km zwalniamy na bufet, każdy grzebie w kieszonkach, wsysa żele, żelki, batoniki, 3 minutowe rozprężenie i dalej rura, jednak spowalniamy, jeden chce siku, ktoś zostaje z nim my turlamy się do przodu powoli tak aby as dogonili, po chwili wracamy do kupy i do naszego zegarka. Lecimy dalej, tempo wzrasta, zaczyna nam się śpieszyć, po południu wiatr ma się zmienić z południowego na zachodni i nie będzie nas pchał. Śpieszymy się, żeby to co nas teraz zatrzymuje i utrudnia, żeby maksymalnie wykorzystać na powrocie. Po 70 km odpada od nas Michał, nie czekamy, taka decyzja grupy. 107 km pierwszy punkt kontrolny, uff dojechałem, uzupełnienie wody, kalorii, siku i zaraz w drogę. Spotkaliśmy tu grupę która jechała przed nami. Odjechali już. My jeszcze gadamy, gdy wyjeżdżamy, dojeżdża Michał, szybka gadka, wszystko u niego w porządku, jednak nie chce się już podłączyć. Jedziemy kolejny pkt na 154 km. Słoneczko świeci, jest ciepło, a ja w długich nogawkach i długim rękawku jest mi gorąco, za gorąco. Nie mam komfortu termicznego, odbiera mi to z mocy, jednak nie użyłem kremu z filtrem, a słońce w zenicie pali strasznie, wole zostać ubrany, bo w przeciwnym wypadku dojadę jako skwarek. Jedziemy skręt 90 stopni w lewo z bocznej uliczki wyjeżdża traktor, skąd on się tu wziął? Wyrósł jak z pod ziemi, za dobry sprzęt mają nasi rolnicy, za szybki. Nasza prędkość trochę za wysoka robimy skręt 90 stopni, a na skręcie rozsypany piach, jest źle, mam szczęście jadę, po zewnętrznej, ratuje się szerokim łukiem, Paweł jedzie po wewnętrznej za szybko, wpada na piach przednim skręconym kołem, które wpada w uślizg i…. patrze co się dzieje, w duszy myślę utrzymaj, utrzymaj się na rowerze…. uff utrzymał. Uślizg tylnego koła to frajda, uślizg przedniego to walka o stan Waszych kolan. Jedziemy dołącza do nas kolejny kolega, który przystopował na chwile, tak żelki energetyczne nie zawsze dają się utrzymać w żołądku, jednak on miał szczęście że wróciły drogą która weszły ): Jedzie z nami, łapie się w zegar, daje zmiany i jest spoko. Mamy trochę pod górę, przed nami kilka podjazdów, lubię podjazdy, zawsze mi odpowiadały. Na zjazdach mam gorzej jestem lekki i muszę do pedałować żeby złapać kolegów.
154 km drug pkt kontrolny. Nie wiem kiedy to minęło, myślałem że jeszcze jakieś 15km. Jest gulasz, kasza, pieczątka i nie ma wody, WTF? jest 30 stopni. Przemek postanawia że jesteśmy cieniasy i łapie się na koło Jacka, bez przerwy, bez gulaszu i jedzie za nim, nas pozostawiając. Brak wody to kłopot. 300 metrów dalej jest Stokrotka, wpadamy do niej na zmianę, polowa idzie na zakupy, a polowa pilnuje rowerów. Stoje w kolejce, wszyscy przede mną kupują browary, niektórzy z nich są już po kilku wypitych. Czuć że idzie długi weekend, stojąc w tej kolejce miałem chwilowa myśl co ja tu robię. Szybko mija. Kupuję dwa izotoniki i zimną puszeczka coli. Jak ja lubię cole w takich chwilach. Humory dopisują, żartujemy, cola wypita, bidony uzupełnione, więc wskakujemy na rowery i jedziemy. Już z wiatrem, to inna jazda, prędkości dochodzą do prawie 40 km/h które utrzymujemy. Pierwsza połowa jazdy to walka z wiatrem, teraz mam wrażenie że wielka niewidzialna ręka pcha moje siodło do przodu, daje odpocząć nogom. Do kolejnego pkt mamy 66km łapiemy kolejnego kolarza na trasie, chwile jedzie z nami i pozostaje w tyle. Jadę z Grześkiem, Pawłem, Rafałem, Mackiem jest nas pięciu, już nie jedziemy w zegarku, dajemy sobie zmiany tak aby każdy mógł trochę odpocząć. Zaczynają się pogaduchy, jadę obok Pawła gadamy o samochodach, rowerach, kolarstwie, wakacjach w Serbii. Dajemy zmianę, jadę z Rafałem, okazuje się że 4 z nas pracuje jako programiści, przypadek? Nie wiem. Jednak to jest to co lubię w kolarstwie najbardziej, jazda na luzie, rozmowy, chłoniecie przyrody i piękna świata który mnie otacza. Eksploracja natury, podziwianie Polski i pięknego wschodu.
Powiem Wam że pierwsze 120 km trzymania wysokiego tempa było potrzebne aby wygrać z czołowym wiatrem, ale nie było w tym nic fajnego, nic co tak naprawdę lubię w kolarstwie, było to zwykle trzepanie kilometrów, które pozostawi pamiątkę jedynie na liczniku, a mój widok ograniczony był do opony kolegi który był z przodu. Gdy ja byłem z przodu trzeba było trzymać tempo i również nie było mowy o rozglądaniu i podziwianiu. Jedziemy, jest piękne średnia wysoka, bo wiatr jeszcze nas pcha, jednak nie jest już prosto w plecy, zmienił się dziad, wieje z ukosa, to nam nie przeszkadza, dobrze się bawimy. Czasem ktoś na nas trąbie, jedziemy środkiem drogi, nawierzchnia się poprawia, prujemy przed siebie. Maciek narzeka na kolano, jednak daj rade, kręcąc jedną nogą. Nagle, ustalenia w grupie kto jaki ma dystans na liczniku, czy już jest 200km, nie, nie, jeszcze 2 km i pękło, moje pierwsze 200km. Jedziemy, zaraz ostatni punkt kontrolny, stacja stu jezior, jesteśmy. Spotykam tam koleżankę z Rowerowy Lublin, dostaje kanapkę, żelkę, proteinki, wodę, szybkie ustalenie, bierzemy kawę. Idę z Pawłem, poleca kawę z Milką, robi pierwszy, samoobsługa na Orlenie, podstawia kubek, ekspress nalewa mleko, następnie czekoladę, zagadaliśmy się i odruchowo odstawił kubek od ekspresu, w tym momencie cała jego kawa trafia na tackę ociekową, mamy z tym kupę śmiechu, wypije więc kakałko. Swoja kawę już przypilnowałem. Wracamy do chłopaków, śmiechy, dogania nas grupa która startowała przed nami, wyprzedzaliśmy ją o kilka minut. Rafał poznaje kolegę ze Starvy pierwsze spotkanie w realu, heh magia social mediów. Zbijamy z nimi piątki. żartujemy, Rafał jednemu z nich próbuje odsprzedać upita kawę, bo mu nie wchodzi, leci wiec z niego szydera. To wszystko żarty. Wskakujemy na rowery, grupa nam się rozerwała, jadące samochody uniemożliwiają nam wspólne włączenie się do ruchu, po chwili dochodzimy tych z przodu, zostało niewiele, prujemy do przodu, kilometry mijają. Po 15km Rafał odłącza się, ucieka nam heh, dobrze że nie słyszy tego co mówimy, jedziemy w 4, dajemy już mało zmian, ciągnie nas głównie Paweł, jedziemy w ciszy, gęsiego, aby dojechać.
Mam za ciemne okulary słońce zachodzi. Mało widzę, jednak jazda bez nich przez leśne tereny mogła by skończyć się zderzeniem mojego oka z rozpędzonym robalem/owadem, a tego nie chce.
Już widać Parczew, widać wierze kościoła obok stadionu, tam jest meta, nigdy nie sądziłam że aż tak ucieszę się na widok tablicy „Parczew”. Dojeżdżamy. Ktoś bije brawo, jedziemy już ramie w ramie, spacerowym tempem. Było ekstra, zrobiłem to, przejechałem 267km. Dzięki chłopaki bez was nie było by tak fajnie i na pewno kilka godzin dłużej. Warto było, poznałem super ludzi, poznałem jazdę w grupie i kawal fajnej trasy. Za rok na pewno tu wrócę.
Polecam jeździjcie Ultra to inny wymiar kolarstwa.