
Uwielbiam jeździć o wschodzie słońca!
Jest przed piąta rano, dzwoni budzik, gaszę go już po pierwszych dźwiękach. Wcale nie musiał dzwonić, czekałem na jego dźwięk całą noc, z niecierpliwością, bo dzisiaj jest mój dzień porannej jazdy, staram się aby takich dni w tygodniu było kilka. Budzik więc uciszyłem zanim zdążył się rozkręcić, jak w „Jaka to melodia”, po jednej nutce. W te dni, kiedy jeżdżę rano śpię jak by czuwając i wsłuchując się w ciszę, kiedy w końcu ten telefon zawibruje dając mi znać, że to już pora. Czas wstawać, czas na rower. Jednak miedzy pobudką a pierwszymi obrotami korbą, czeka mnie 15 minutowa przeprawa w kompletnej ciszy, to trudny czas, bo z jednej strony euforia, że zaraz pomknę przed siebie, zaś z drugiej strony konieczna cisza i opanowanie. Muszę być niczym złodziej włamujący się do domu, niesłyszany, takie mam przynajmniej o nich wyobrażenie, oby przestali istnieć. Musze się zebrać, ubrać, wszystko zabrać i nie mogę nikogo obudzić, dzieci śpią, a sen dzieci to największa świętość. Nie ma więc mowy o porannej kawie i śniadaniu, czajnik to wróg ciszy, sztućce i talerze również. Łapie w locie kawałek placka czekoladowego, kilka łyków wody i w drogę. Jeszcze tylko wynieść po cichu rower, nie zahaczyć pedałem o futrynę, nie uderzyć kołem o ścianę, a już na pewno nic nie wywrócić. Niosąc go, manewruję nim sprawnie, chociaż łatwiej by mi było nim przejechać przez mieszkanie, na pewno czułbym się pewniej. Rowerowe lycry przygotowuje wieczór wcześniej, co by nad ranem nie tracić czasu na ich szukanie. Doszedłem w tym do wprawy, wszystko ma swoje miejsce, bo rano czas jest ważny, najważniejszy, każda minuta spędzona dłużej w domu, przed wyjściem, to minuta krócej na rowerze, nie mogę sobie na to pozwolić, nie chcę. Od wstania do wyjścia mija może 15minut. Idzie jak po sznurku, logistyczne mistrzostwo, wynikające raczej z wprawy i testów, niż talentu.
Przez te 15 minut, nie zdążam się jednak rozbudzić, mimo ekscytacji, jest to za krótki czas. Organizm w 15 minut nie zdążył przestawić się z trybu łóżkowego na kolarski i to bez kawy. Ruszam więc trochę ospale, rozsiadam się na siodle, unoszę głowę, kask jak by cięższy niż zwykle, a może to głowa jest jeszcze ciężka. Moja twarz jeszcze śpi, moje nogi śpią, jednak w brzuchu już coś iskrzy, coś się kotłuje. Serce, moja pompa centralna jeszcze śpi. Pierwsze podmuchy wiatru i nierówności drogi skutecznie mnie budzą. Nogi kręcą, serce zaczyna bić w szybszym rytmie, nie patrze na pulsometr jeszcze nie pokaże nic ciekawego. Pierwszy podjazd po kilku minutach, kilkadziesiąt metrów w górę. Uwielbiam mieszkać na wzniesieniu, na wyżynie, lepszym miejscem mogą być tylko góry. Krew zaczyna krążyć coraz szybciej, pompa działa. Po tych kilku minutach do organizmu dociera, że będziemy jechać, w żołądku zaczyna się już kotłować euforia, która po tym podjeździe wybucha, noga zaczyna podawać i już lecę, pędzę, przeciw wschodowi słońca.
Godzina 5.20 rano wszyscy jeszcze śpią, no prawie wszyscy, heh je nie śpię, rowerowy czarodziej. Jednak ulice są puste, ruch znikomy, przystanki puste, brak rowerzystów, powietrze świeże. Czuję się jak by to był mój czas, moje miasto, wiec pędzę. Przeważnie jadę tę samą trasę biegnącą do zalewu Zambrzyckiego i do okola jego. W zależności od trasy dojazdu i powrotu wychodzi około 41 -45km, w zależności od roweru jakim jadę 1:30-1:45. Może wydawać się to nudne, że prawie zawsze robię tą samą trasę, jednak gdy muszę wrócić bardzo punktualnie i chcę wykorzystać każdą minutę na jazdę wole jechać trasą na której nie czeka mnie nic niespodziewanego, gdzie nie ma ruchu samochodów i ulic którymi przemieszczają się poranne śpiochy, to nie czas na eksploracje. Po za tym zalew o wschodzie słońca wygląda jeszcze piękniej niż zwykle. No i jest tam pusto, mimo że jest to najbardziej popularne rowerowo miejsce w Lublinie i okolicach. Swoją drogą, zapraszam Was, sprawdźcie sami. Trasa na mojej stravie. Odjazdy są fajne, powroty po porannej rundce gorsze, bo już są korki i powietrze nie jest już takie czyste i rześkie. O 7 wszyscy stoją w swoich samochodach, ze skwaszonymi minami i produkują spaliny. Można zaobserwować co robią samochodowi ludzie, połowa zwiewa, poprawia twarz, je śniadanie, ale większość bezcelowo patrzy się przed siebie, pewnie marzą o powrocie do domu po pracy i rozmyślają gdzie wybiorą się na rower, mam taką nadzieję. O tej porze wzmaga się też ruch rowerowych dojeżdżaczy do pracy i chwała im za to, że są i jest ich coraz więcej.
Wracam do domu chwile po 7, w domu już nikt nie śpi, jest piękny zapach kawy i głosy dzieciaków, mam akumulator naładowany na dzień cały. Szybki prysznic i do pracy. Tego dnia nikt ze współpracowników nie będzie czuł się w pracy tak fajnie jak ja. Polecam.